Nagrane czy kupione? O efektach.

Pytanie egzystencjalne, może nawet zahaczające o ambicje? Raczej nie. Ja korzystam z obu źródeł. Nie stawiam efektów nagranych przez siebie ponad to, co znajduje się w obszernych internetowych bazach. Wszystko zależy od czasu i potrzeb.

Czas – gdy mam go dużo, chętnie biorę mikrofon lub syntezatory i tworzę. Wiecie jak fajnie robi się efekty typu whoosh przy użyciu szumu? Jak nie wiecie, to uwierzcie, że zabawa z efektami modulacyjnymi, automatyką i całą resztą kosmicznego stuffu w DAW’ie daje mnóstwo frajdy. Często byłem o wiele bardziej zadowolony ze swojej roboty, niż z perfekcyjnie dobranego whoosha z bazy. Kiedy udźwiękawiam foleye w cinematicu czy filmie, też lubię wziąć w swoje ręce wszystko co potrzebne i na żywo odtworzyć oglądając obrazek, aniżeli przeszukiwać odmęty posiadanych baz efektów.

Ale nie zawsze jest czas, nie zawsze są możliwości. W wielu przypadkach korzystałem z gotowych dźwięków. Nie widzę w tym nic złego, dopóki implementując je w sesji i miksując je jestem zadowolony z efektu swojej pracy. Ponadto, gdy musisz udźwiękowić F-16, sztorm na morzu czy tukana, to raczej nie masz ich w pokoju obok lub za drzwiami, żeby szybko podejść z mikrofonem i nagrać. Tutaj składam hołd wszystkim realizatorom, którzy dostarczają zarówno te obszerne, jak i wyspecjalizowane paczki. Potrzebujesz przejazd Forda z lat 40-tych? Proszę bardzo, portfel szczuplejszy, ale dźwięk autentyczny. Nie potrzebujesz autentyzmu? Wyjdź na ulicę i nagraj to, co według Ciebie będzie się nadawało lub użyj dźwięku, który już posiadasz.

Jest taka partia dźwięków, nazwijmy ją „odrealnionymi”, gdzie często łączę dźwięk gotowy z nagranym przeze mnie. Mówimy tutaj o stworach z gier fantasy, o statkach kosmicznych, broniach nie z tego świata i innych tego typu rzeczach. Istnieje technika, którą sound designerzy nazywają layeringiem, kiedyś napiszę o niej więcej. Polega na tworzeniu nowego efektu poprzez nakładanie na siebie („layering”) kilku lub kilkunastu innych i miksowanie ich. Lubię w takich wypadkach warknąć do membrany udając orka czy smoka, użyć zabawek czy przedmiotów wydających ciekawe dźwięki albo niecodziennych pomysłów, jak na przykład nagranie dźwięków przez stetoskop, żeby uszykować sobie bazę pod interesujący mnie efekt. Często, gdy wciąż jestem daleki od upragnionego brzmienia, sięgam do efektów z różnych baz, szukam, słucham, używam czegoś konkretnego lub przeciwnie, czegoś, o czym wcześniej nie myślałem. Dzięki takim połączeniom powstają naprawdę ciekawe, a przede wszystkim w pewnym sensie, niepowtarzalne efekty.

Reasumując, żyjemy we wspaniałych czasach, gdzie nie musimy szukać taśm po półkach i przesłuchiwać godzin nagrań. Mamy Internet, software do zarządzania swoją biblioteką dźwięków, uporządkowane pliki dzięki tagom i metadanym. Nagrywajmy, gdy mamy na to czas i chęci, opisujmy i porządkujmy. Nikt nie każe mieć rejestratora w kieszeni, palców mi zabraknie, żeby zliczyć ile razy użyłem w miksie nagrań ze smartfona. Na szczęście chodziło o dźwięk niezbyt urodziwy, odpowiednio utopiony w miksie, który nie pozwoli słuchaczowi rozpoznać skąd się wziął w mojej sesji. Oczywiście nie polecam tej praktyki, gdy możemy użyć profesjonalnego sprzętu. Z drugiej strony uzupełniajmy swoje „półki” o profesjonalnie przygotowane bazy i nie bójmy się z nich korzystać, po to ktoś je robi, żeby dać nam możliwości i oszczędzić czas.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *